Trudne pytanie…
Trudne pytanie. Właściwie rzeczowników o drogę pytać nie wypada, w tym jednak wypadku postawione pytanie to raczej wątpliwość, obawa i powód do głębokiej zadumy. Dziś jest dobry dzień na taką zadumę, ziemia „świętuje”, pierwszy raz od dziesiątek lat sprezentowaliśmy jej trochę spokoju. Nie przemieszczając się, nie produkując, nie kupując. Ja sama mam okazję przyglądać się mojemu konsumpcjonizmowi. Co mi jest naprawdę potrzebne, a co nie. Mam dwoje małych dzieci i naprawdę ciężko czasem czegoś nie wyrzucić, kupować tyle ile trzeba. Jestem też gdzieś w trakcie swojej drogi do bardzo ekologicznego stylu życia, na którym mi zależy, ale chcę też aby był to stan naturalny. Nie lubię robić nic na siłę, bo tak trzeba, bo coś jest modne. Zmiana wypływa ze mnie, ze środka, powoli – ale na stałe. Od ostatnich kilku lat bardzo dużo czas poświęcam na rozglądanie się za produktami, które mogłyby być solidną bazą do żywienia prostego, ekologicznego, ale też smacznego uwzględniającego potrzeby wszystkich członków rodziny.
Czas zadumy.
A wszystko zaczęło się od wielkopowierzchniowego sklepu. Wędrując alejkami jakiegoś marketu tak sobie pomyślałam – jak tak popatrzeć na dzisiejsze sklepy, rynki – żywność i dobrobyt jak okiem sięgnąć. No nie? Potem przyszło pytanie: ile produktów z tego marketu de facto nadaje się do jedzenia? Nawet nie dla mnie, istoty bardzo wybrednej, znającej chemiczne niuanse etykiet, tylko tak, o prostu – ile jest dobrego jedzenia w jedzeniu? No niby dużo, niby eko itd, ale… Wiesz, doszłam do wniosku, że pozory jednak są niezmiernie mylące.. Czasami zastanawiam się też jak będą wyglądały możliwości zakupowe moich dzieci, jak będą wyglądały ich nawyki żywieniowe. Ja jestem po części wychowana na cielaku i mleku ze wsi, na jajach od gospodyni i chlebie z wiejskiej piekarni z 1 cm masła na wierzchu. Tych smaków nigdy nie zapomnę – a moje dzieci pewnie nigdy nie poznają. Ale zaraz, zaraz, czy aby na pewno…? Gdy ja byłam mała w maluchu jechało się po powyższe z miasta Łodzi. Dziś eko rolnicy mają strony www, i na facebooku, grupy i kooperatywy, dostawy pod dom kilka dni w tygodniu. Więc o ile z głaskaniem cielaków może być trudno, o tyle z samą dostępnością produktów może niekoniecznie. Dalej idąc jest oczywiste pytanie o wartości odżywcze jedzenia. Nawet tego najlepszego, najbardziej eko.
7 grzechów głównych żywności.
Jakoś tak w meandrze tych pytań niczym nowy nurt przypłynęło do mnie 7 grzechów głównych żywności:
- Wysoka wartość „foodmiles“ – żywnościokilometrów.
- Wszechobecne wypełniacze nieodżywcze, polepszacze, konserwanty
- Ubożejące i niemierzone ilości witamin, mikroelementów, makroelementów.
- Toksyny, pestycydy, mikrowłókna, woski, obecność GMO właściwie wszędzie.
- Nasze własne poczucie racjonalności pokarmowej.
- Wpływ na środowisko.
- Realna potrzebność danego produktu.
Tyle wyczułam, tyle wpisałam. Ciekawa jestem czy coś byś dodał / dodała do tej listy. Przyszło mi jednak małe rozwinięcie tych siedmiu głównych punktów:
- Żywnościokilometry: im dłuższą drogę przebywają nasze składniki zanim trafią do lodówki, tym gorzej dla środowiska. Wciąż na półkach jest mnóstwo żywności z odległych miejsc. Zimą ciągniemy zamorskie i odległe pomidory, papryki, o bananach nie wspominając.
- Wypełniacze czyli wszelkie zagęstniki, gumy, maltodekstryny i takie tam. jest to odpowiedź rynku na nasze poczucie estetyki wizualnej i smakowej posiłków.
- Ziemia robi się coraz bardziej jałowa, niestety ale wielkopowierzchniowe uprawy, monokultury niszczą ją w szybkim tempie. Ziemia nie ma czasu na odpoczynek, regenerację. Eko hodowla zwierząt czyni jeszcze więcej szkód niż ta tradycyjna (bo zwierzęta produkują jeszcze więcej toksycznych odchodów, zużywają o wiele więcej wody, powierzchni itp).
- Temat rzeka. Wiesz, że resztki glifosatu, roundupu są nawet w wacikach kosmetycznych? Miodzie? Jak się na nie nie narażać…? Nie wiem, naprawdę!
- Czyli to, ile jemy. Zazwyczaj po prostu za dużo.
- Poza samą glebą – transport, powietrze, śmieci, no nie ma takiego obszaru życia, którego nie niszczymy bezsensowną konsumpcją. A im więcej w jedzeniu składników (na etykiecie) tym gorzej.
- No właśnie mnóstwo produktów nie jest potrzebnych. Nawet zdrowe eko produkty z wysokimi wartościami mają dużo żywnościokilometrów, jak choćby tapioka, nawet kurczę, ryż…! O czipsach i innych „nielegalsach“ nie wspominając. Mamy tymczasem w Polsce, Europie naprawdę wszystko czego nam trzeba, no a takie bataty to nie jest coś, bez czego nie można robić dobrej, zdrowej kuchni.
W naszej kulturze, konsumpcji jest mnóstwo takich błędów, pułapek, których powinniśmy się wystrzegać. My – w domach, świat – w podejściu do żywności.
Wdech, wydech. Oddech…
I tak też dla odmiany, wewnętrznej równowagi i dobrego samopoczucia tak sobie trochę postanowiłam powyobrażać i pobuszować w mojej wyobraźni szukając odpowiedzi na pytanie: gdzie zmierzamy…? I czy tam gdzie możemy zmierzać jest ciut weselej? Do rzeczy… Jak to będzie za kilkadziesiąt lat z tym jedzeniem? Zwłaszcza w dobie kryzysu jakiego doświadczamy, dużo się pewnie zmieni, w tym i w nas. Ja wyczuwam, że nadchodzą głębokie zmiany. Dotkną naszego konsumpcjonizmu do żywego, w tym naszego podejścia do żywności.
Co możemy zrobić na drodze do lepszego podejścia do jedzenia:
- Zdecydowanie zmniejszyć spożycie, właściwie wszystkiego, ale przede wszystkim mięsa. Nie mówię, że każdy na planecie ma być zaraz weganinem. Chodzi o to, by konsumować to, co nam jest potrzebne i nic więcej. Najlepiej pochodzącego z bliska.
- Niezwykle cieszy mnie rosnąca potrzeba samowystarczalności, balkonowe uprawy, naprawianie gleby w najbliższym otoczeniu, potrzeba weganizmu i wegetarianizmu.
- Spożycie takich organizmów, które ze względu na swój krótki żywot nie mają czasu na akumulowane toksyn. Więc… przed nami możliwość zwiększenia spożycia, organizmów jednokomórkowych, wielokomórkowych – głównie rolnictwo morskie (glony, algi itp.)., ale też kiełki, chwasty jadalne, czuję, że to jest przyszłość.
- Spożywanie pokarmów łatwiej przyswajalnych, aby więcej z tego co jemy faktycznie przysłużyło się naszemu zdrowiu.
- Dbanie o zdolności antyoksydacyjne i odtruwające organizmu- dla naszego zdrowia.
- I wreszcie poszukiwanie takich polskich „superfoodsów“, których uprawa nie wymaga urodzajnej gleby i jest łatwa, a plon – wysokoodżywczy. Doskonałym przykładem jest konopia siewna, która wraca do łask, ma dużo białka, jej uprawa poprawia strukturę gleby, susz z kwiatków jest dobry na ból głowy, a ze słomy można i budować i nią palić (a jest co palić, bo roślina rośnie jak szalona!). Nie wspominając co można z tej roślinki w odpowiednich warunkach wyekstrahować…
Teraz mi optymistyczniej. Nie wiem oczywiście czy cokolwiek z tego się zrealizuje. Patrząc na trendy, jak wychowywane jest kolejne pokolenie, jak wzrasta nasza świadomość… może się uda. Może nie. Jedno jest pewnie – musimy próbować, bo z tego wielkiego konsumpcjonizmu jesteśmy blisko pożarcia nawet własnego ogona…
Jagoda
0 Comments